Dźwięki, Pigułka sztuki

W duecie z Dorotą Miśkiewicz

Spotykałyśmy się w grudniu, tuż przed Świętami, w nieoczywistym miejscu, w małej wiosce pośrodku lasów – Czeszycach, położonej na skraju Parku Krajobrazowego Doliny Baryczy, gdzie znajduje się Winnica De Sas, prowadzona przez małżeństwo pasjonatów wina otwarte na ludzi i kulturę, gospodarzy i organizatorów wielu artystycznych wydarzeń.

Fot. Winnica De Sas w Czeszycach na skraju Doliny Baryczy
Fot. Winnica De Sas w Czeszycach na skraju Doliny Baryczy

To tutaj, w sobotni wieczór, wystąpili w duecie Dorota Miśkiewicz i Marek Napiórkowski.

Miejsce koncertu było tym bardziej niezwykłe, że w rolę sali koncertowej wcieliła się hala z kadziami pełnymi wina! Na koncert wybraliśmy się chętnie (ja i mąż), bo znamy i słuchamy takiej muzyki z przyjemnością, i jeszcze zaintrygowała nas ostania płyta artystki pt. PIANO.PL (ogromne przedsięwzięcie organizacyjne, prezentujące trzy pokolenia polskich pianistów jazzowych, którzy współtworząc duety z wokalistką, tchnęli nowe życie w minione hity).

Byłam ciekawa, skąd wziął się pomysł na album pełen muzyków najwyższej próby, jak udało się zebrać w jednym czasie i miejscu tylu wspaniałych wirtuozów i legendarnych już nazwisk, aby rejestrując koncert, nagrać płytę!

Udało mi się o tym wszystkim porozmawiać osobiście z pomysłodawczynią całego projektu – i nie tylko o tym, również o szukaniu własnej zawodowej ścieżki, o muzycznych inspiracjach i wzorcach, duetach scenicznych, brazylijskich rytmach, swingu, planach koncertowych, rytuałach związanych z pisaniem piosenek, czytanych książkach i… o marzeniach! Ciekawi?

Zapraszam do lektury zapisu rozmowy z Dorotą Miśkiewicz – kobietą pełną pasji i pozytywnej energii, artystką niezwykle muzykalną i otwartą.

Usiądźcie wygodnie (możecie w duecie:-), najlepiej z kieliszkiem dobrego wina i z – sączącą się w tle – muzyką z płyty PIANO.PL lub BEST OF (obie ukazały się w 2016 roku).

Fot. Płyty Doroty Miśkiewicz wydane w 2016 roku
Fot. Płyty Doroty Miśkiewicz wydane w 2016 roku

O RODZINIE

BC: Pochodzi Pani z bardzo muzykalnej rodziny, Pani bliscy to zawodowi muzycy. Takie korzenie ułatwiają czy utrudniają start? Konkurujecie ze sobą na co dzień?

Dorota Miśkiewicz: Absolutnie nie konkurujemy! Każdy z nas kroczy trochę inną drogą, każdy gra na innym instrumencie – Michał na perkusji, tata na saksofonie, mama najpierw zajęła się umuzykalnianiem dzieci, a potem pracą menadżerską dla innych artystów, ja śpiewam – te umiejętności sprawiają, że moglibyśmy grać w jednym zespole, a to oznacza jednak współdziałanie. My się raczej wspieramy niż konkurujemy. Dzięki temu, że urodziłam się właśnie w takiej rodzinie, miał kto ze mną ćwiczyć grę na skrzypcach, gdy byłam dzieckiem. Ja widzę tylko zalety swojego pochodzenia.

BC: Żadnych minusów, zero presji?

DM: Jedyne z czym musiałam sobie poradzić to presja wewnętrzna, ale to musiałam sama ze sobą przepracować. Ale tu nie chodziło o konkurencję np. z tatą, a raczej o to, żeby nauczyć się czuć się dobrze z samą sobą, żeby nie chcieć być jak ktoś inny, w tym przypadku, jak tata. To jedyna rzecz, ale raczej natury psychologicznej, z którą musiałam sobie poradzić. Cała reszta jest super!

BC: A kwestia wytyczania sobie ambitnych celów, wysoko stawianej poprzeczki – pojawiały się takie dylematy?

DM: Nie, w ogóle. Wysoko stawiane poprzeczki to żadna metoda. Chodzi o coś takiego, co pozwoli poczuć, że jest się odrębnym bytem, że robi się coś fajnego, ale jednak innego niż reszta członków rodziny. Miałam to szczęście, że dość wcześnie zaczęłam robić swoje. Cieszyło mnie wszystko – zaśpiewanie reklamówki, czy chórków, wyjazd na warsztaty albo na koncert. Czułam, że staję na własnych nogach, a to miłe uczucie.

BC: Miała Pani zostać skrzypaczką i grać w orkiestrze. Kiedy zorientowała się Pani, że to jednak nie będzie Pani zawód?

DM: Właściwie to wiedziałam już, zdając na studia. Już wtedy dużo śpiewałam –  bardzo to lubiłam i bardzo chciałam to robić. Mogłam zdawać na wydział wokalny, ale ten był trochę daleko i nie bardzo uśmiechała mi się przeprowadzka do Katowic. Może trochę poszłam na łatwiznę, choć z drugiej strony, obok studiowania gry na skrzypcach, kształciłam się też w kierunku wokalnym, tyle że robiłam to prywatnie.

BC: Rodzice bez problemu zaakceptowali zmianę ścieżki kariery?

DM: W zasadzie tak. Co prawda tata bardzo chciał, żebym była skrzypaczką, ale trochę nie miał wyjścia, bo ja naprawdę bardzo chciałam być wokalistką. Mam to szczęście, że zwyczajnie potrafił przyznać, że dobrze mi to wychodzi i przekonał się wtedy, że to równie dobry sposób na życie, co skrzypce.

BC: Skąd miała Pani pewność, że śpiewanie będzie lepsze? To kwestia jakiegoś przeczucia, pasji?

DM: To się po prostu wie. Ja taką prawdziwą pasję do śpiewania poczułam w liceum. Bardzo trudno wytłumaczyć skąd to się bierze.

Fot. Honorata Karapuda / Universal Music Polska
Fot. Honorata Karapuda / Universal Music Polska

O POCZĄTKACH

BC: Pamięta Pani swój debiut sceniczny?

DM: To chyba było w szkole średniej, kiedy mieliśmy przygotować jakiś program artystyczny z okazji Dnia Kobiet. Kolega zasugerował wtedy wykonanie pewnej piosenki, ale wymyślił sobie wersję skrzypcową, co ja oczywiście skrytykowałam, uważając, że lepiej będzie po prostu zaśpiewać. A że nikt zaśpiewać nie chciał, zgłosiłam się ja. I zaśpiewałam – podobno tak cicho, że nikt mnie nie słyszał (śmiech). Ale takim prawdziwym debiutem był mój pierwszy koncert w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie – cały z moimi piosenkami i samodzielnie wybranymi standardami jazzowymi, z zaprzyjaźnionymi muzykami i zaproszonymi gośćmi na widowni. W sekcji rytmicznej, na perkusji, zagrał wtedy mój brat, Michał. Już wtedy wiedziałam, że uwielbiam śpiewać.

BC: Skoro śpiewanie było pasją, to gra na skrzypcach pewnie była obowiązkiem – jak udawało się Pani łączyć obie te rzeczy, starczało energii na wszystko?

DM: Ale to czysta przyjemność! Przede wszystkim – to na pewno nie były godziny zmarnowane. Naprawdę miałam czas – i na skrzypce, i na śpiewanie, na połączenie nauki na uczelni z kształceniem się w kierunku wokalnym.

BC: A jak do tego mają się mity opowiadające o mozole wielogodzinnych ćwiczeń gry na instrumencie, nikt nigdy Pani do tego nie zmuszał?

DM: Nie, ale ja też nigdy nie ćwiczyłam szczególnie dużo. Może nie musiałam. Być może wszyscy w Akademii wiedzieli, że raczej zostanę wokalistką niż skrzypaczką, a może po prostu mi to wychodziło naturalnie. Ja lubię skrzypce. Nawet dzisiaj mam je ze sobą.

BC: Gra Pani czasem?

DM: Tak, gra na skrzypcach rozwija muzykalność, słuch, wrażliwość. Podobnie jak wszystkie przedmioty, które studiuje się na Akademii Muzycznej. Ja już wtedy wiedziałam, że to dobra droga, że studiowanie muzyki poważnej da mi solidne oparcie do pracy w przyszłości.

O TWORZENIU

BC: Na Pani płytach są utwory, do których skomponowała Pani muzykę, ale też napisała teksty – łatwiej operować nutami czy słowami?

DM: Ostatnio coraz mniej komponuję, jeśli już piszę muzykę, to razem z Markiem Napiórkowskim. Na pewno w muzyce czuję się pewniej niż w tekstach, w końcu mam wykształcenie kierunkowe. W przypadku tekstów jest inaczej – mam ogromny szacunek dla mistrzów słowa. Wiem, że to, że sama piszę słowa do swoich piosenek, może być postrzegane jako nadużycie z mojej strony. Pewnie powinnam zgłosić się do kogoś, kto zna się na tym lepiej. Ale tak bardzo to lubię, że nie umiem się powstrzymać i czasami sama coś sobie napiszę. (śmiech)

BC: Ale przecież z wieloma mistrzami słowa Pani współpracuje, piszą dla Pani znani autorzy. Trudno namówić takich ludzi do współpracy?

DM: Nie, chociaż żyjemy w takich czasach, w których artyści wolą śpiewać własne piosenki, niż napisane przez kogoś innego.

BC: A Pani?

DM: Ja lubię i takie, i takie. A wracając do poprzedniego pytania – ci wszyscy wielcy mistrzowie słowa nie mają dzisiaj aż tylu możliwości wypowiedzi, co kiedyś. Dawniej było wiadomo, że wokalista jest od śpiewania, autor od słów, a kompozytor od muzyki. A teraz każdy może wszystko sam – napisać, zaśpiewać, wyprodukować, a nawet wydać! Dlatego – i autorzy, i kompozytorzy, są chętni do współpracy.

 

Fot. Honorata Karapuda / Universal Music Polska
Fot. Honorata Karapuda / Universal Music Polska

O PŁYCIE PIANO.PL

BC: Podobnie było z pianistami? Skąd wziął się pomysł na ostatnią płytę „Piano.pl”?

DM: „Piano.pl” przyszło do mnie bardzo dawno temu, ale czekało na właściwy moment. Wiedziałam, że to bardzo wymagający projekt, wtedy nie do zrealizowania. Myślałam, że materiał nagramy w studiu, że tak byłoby prościej. Jednak, kiedy zainteresowałam tematem swoją menadżerkę, obie uznałyśmy, że zrobimy to podczas koncertu, który zarejestrujemy.

BC: Odważnie. Nie sądzi Pani, że to był jednak trudniejszy scenariusz?

DM: Trudniejszy i łatwiejszy. Trudniejszy, bo trzeba było się skupić i wykonać wszystko w krótkim czasie, bez możliwości powrotu i naniesienia poprawek. Łatwiejszy, bo rejestrując materiał, stanowił on od razu zamkniętą całość  i nie można było w nim majstrować. Nagrywając w studiu można poprawiać, dogrywać, zmieniać. Nagrywając koncert, gra się tylko raz.

BC: Które podejście jest Pani bliższe?

DM: Lubię jedno i drugie, choć zawsze podkreślam, że uwielbiam grać koncerty. Czuję wtedy przypływ adrenaliny, którego nie mam w studiu. „Piano.pl” to moja pierwsza koncertowa płyta i ona dobrze wyraża mój sposób wypowiedzi – śpiewanie na scenie dla publiczności.

BC: A kto wybierał utwory na tę płytę, Pani?

DM: Tak. Chciałam, żeby na tej płycie znaleźli się polscy pianiści i polskie piosenki. Wybierałam utwory znane, choć niekoniecznie największe przeboje. W tym zestawie umieściłam jedną swoją piosenkę i jedną mojego taty. Jedynym utworem, który ktoś mi zasugerował jest „Rebeka”, utwór wybrany przez Piotra Orzechowskiego (jednego z pianistów). Chciałam zaprezentować piosenki z różnych okresów – najstarsza jest chyba właśnie „Rebeka”, a najmłodsza „Pragnę być jeziorem” (moja piosenka), jednak nie ma tu najmodniejszych i współczesnych przebojów. Zależało mi, aby pokazać przekrój polskiej piosenki i przypomnieć przy tej okazji te trochę mniej znane, ale równie piękne – np. Jerzego Dudusia Matuszkiewicza „La valse du mal”, śpiewaną przez Kalinę Jędrusik. To była piosenka, której nie znałam wcześniej, a którą pokazał mi Krzysztof Herdzin i uznałam, że muszę ją nagrać. Okazało się później, że w tym samy czasie ukazało się kilka innych płyt, na których znalazł się ten utwór – m.in. na płycie Magdy Umer z Bogdanem Hołownią i Grażyny Auguścik z Andrzejem Jagodzińskim. To bardzo dobrze dla piosenki, bo zaczyna kolejne życie i można ją poznać w różnych odsłonach.

BC: Aranżacje to również Pani propozycja?

DM: Każdą z wybranych piosenek oddałam w ręce pianisty. Każdy pianista aranżował utwór dla mnie, przy założeniu, że akompaniuje mi fortepian i kwartet smyczkowy. Każdy miał pole do popisu i samodzielność. W jakimś sensie ja przyszłam na gotowe – wszystko zostało napisane, ja się tylko zachwyciłam, zrobiliśmy próbę i zagraliśmy.

BC: Tak z marszu?

DM: To było wyzwanie, bo trzeba było się dostosować do pewnej sytuacji – niekoniecznie tej, którą sobie wyobraziliśmy wcześniej. Jedną, jedyną pełną próbę mieliśmy w przeddzień koncertu. Wcześniej mieliśmy różne spotkania indywidualne, po których ja wiedziałam, jak te utwory będą brzmiały, ale były też dwie aranżacje, które trzeba było sprawdzić w przeddzień koncertu – bo choć wiedziałam, jak brzmię z pianistą, to nie słyszałam wcześniej kwartetu.

BC: Trudno było zgrać terminy tylu osób?

DM: Przy tak dużym projekcie, kiedy w zasadzie wszyscy byliśmy z innego miasta, kiedy wszyscy byli mocno zajęci, było bardzo trudno to zrobić. Trzeba było sobie wzajemnie zaufać – z myślą, że każdy zrobi dobrze, co do niego należy.

BC: Efekt finalny Panią zadowolił?

DM: Jestem bardzo zadowolona. Uważam, że to projekt wyjątkowy, ogromny projekt muzyczny, w którym wzięli udział wspaniali pianiści, reprezentujący trzy pokolenia muzyków. To niesamowite, że w jednym miejscu udało się zgromadzić tylu wybitnych artystów – że zgodził się Leszek Możdżer, Andrzej Jagodziński, Włodzimierz Nahorny i inni. Myślę, że oni też cieszyli się z możliwości takiego spotkania – tylu świetnych pianistów razem.

BC: A skąd pomysł właśnie na pianistów? Dlaczego fortepian, a nie inny instrument?

DM: Obserwowałam swoich kolegów muzyków i zauważyłam, że wśród pianistów jest największy wybór, jest ich po prostu najwięcej. I są świetni! Na płycie nie ma niestety wszystkich, którzy są naprawdę znakomici, jest ich dużo więcej.

Fot. Darek KAwka / Universal Music Polska
Fot. Darek KAwka / Universal Music Polska

O KONCERTOWANIU

BC: Czy jest szansa na powtórkę takiego koncertu, jak ten zarejestrowany w maju ubiegłego roku w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie?

DM: Mam taką nadzieję. Bardzo bym chciała, żeby udało się zorganizować koncerty w pełnym składzie w dwóch miastach, a w innych w trochę mniejszym, ale za każdym razem prezentującym trzy pokolenia polskich pianistów. Trzeba mieć świadomość, że nawet niepełny skład to ciągle duży projekt muzyczny.

BC: Na tej trasie znajdzie się Wrocław?

DM: We Wrocławiu powinno się udać wystąpić w pełnym składzie. Ale to jeszcze za wcześnie, aby coś powiedzieć na pewno. Na razie toczą się rozmowy, zobaczymy.

BC: Czy dzisiaj to Pani wybiera, gdzie chce zagrać?

DM: Raczej rzadko tak jest. Co prawda zgłaszamy się do wielu miejsc i niektórzy chcą, żebyśmy wystąpili, a niektórzy nie. Ale są też tacy, którzy sami nas odszukują.

BC: Pamięta Pani najdziwniejsze miejsce, w jakim przyszło Pani wystąpić?

DM: Przychodzi mi do głowy stodoła w Teremiskach pod Białowieżą, w której graliśmy z zespołem Kwadrofonik. W stodole była scena, a na niej dwa fortepiany, sprowadzone specjalnie z Gdańska, i jeszcze cały zestaw instrumentów perkusyjnych. Graliśmy na te dwa fortepiany, mając nadzieję, że scena wytrzyma (śmiech). Grało się rewelacyjnie! Na ten koncert ludzie przyjechali naprawdę z całej okolicy, stodoła okazała się za mała, ludzie stali na zewnątrz. Tamten koncert zorganizowali pasjonaci, którzy – podobnie jak właściciele winnicy De Sas, w której koncertujemy dzisiaj – mają chęć obcowania z kulturą i wkładają spory wysiłek, aby tę kulturę krzewić. Fajnie móc współpracować z takimi ludźmi.

O DUETACH

BC: Zawodowo styka się Pani z bardzo wieloma osobami. Na Pani płytach słychać sporo duetów „śpiewanych”. Ma Pani jakiś specjalny klucz, według którego zaprasza Pani artystów do współpracy?

DM: Specjalnego klucza nie mam, choć na pewno musi mi się podobać, jak ten ktoś śpiewa. W niektórych przypadkach może się wydawać, że głosy są niedopasowane, jednak muzykalność polega właśnie na tym, żeby dostroić się do siebie. Tak było w przypadku duetu z Grzegorzem Markowskim. Uważam, że to niesamowity głos i osobowość z charyzmą. To była bardzo fajna przygoda.

BC: A inne?

DM: Duet z Grzegorzem Turnauem. Tutaj dopasowanie głosów wydaje mi się oczywiste, może przez to, że tak wiele razy ze sobą występowaliśmy. Nie pamiętam już, czy tak było od początku, czy to był proces i zgrywaliśmy się stopniowo podczas kolejnych wspólnych występów. Ja bardzo lubię śpiewać z Grzegorzem i (chyba) vice versa.

BC: Czy pomysł na duet zawsze wychodzi od Pani?

DM: Nie, nie wszystkie duety to moje pomysły. Duet z Cesarią Evorą wymyśliła firma fonograficzna – Cesaria zgodziła się, a ja tym bardziej temu przyklasnęłam! Niektóre duety po prostu przychodziły do mnie same.

BC: Ten z Cesarią jest w zasadzie nie do powtórzenia.

DM: No tak. Chociaż nie! Do powtórzenia, jak najbardziej. Nagrałam przecież duet z Jerzym Wasowskim już po jego śmierci, więc jednak to możliwe.

BC: A ma Pani jakiś wymarzony duet?

DM: Hm, jest taka wokalistka Sara Tavares, którą bardzo lubię. Ona przepięknie śpiewa. Ale czy marzę, żeby z nią zaśpiewać? Pewnie byłoby pięknie zaśpiewać razem, ale wystarcza mi też to, że ona po prostu jest i mogę jej słuchać.

O FASCYNACJACH

BC: A jakiej jeszcze muzyki słucha Pani na co dzień?

DM: Lubię starych mistrzów – Louis’a Armstrong’a, Ellę Fitzgerald, to nieprzemijająca klasyka, zawsze dobra.

BC: A jest coś, czego szuka Pani w muzyce?

DM: Głębi w balladzie, czegoś intrygującego w warstwie harmonicznej i melodycznej, albo czegoś co mnie poruszy w rytmie, jeśli to piosenka rytmiczna. I to właśnie mają i Louis, i Ella. To wynika z pulsu swingowego, który albo się ma, albo nie. Oni akurat się z tym urodzili, potrafili swingować. Lubię słuchać takiej muzyki, ona daje mi nieprawdopodobny napęd do życia. Sara Tavares też to ma, tylko u niej to nieco inny rodzaj pulsu – bardziej afrykański.

BC: W wielu Pani piosenkach słychać takie rytmy, skąd te fascynacje?

DM: Uwielbiam muzykę brazylijską, która (podobnie jak jazzowa) przecież też była tworzona m.in. przez niewolników przywiezionych z Afryki. Wielu muzyków jazzowych fascynuje się rytmami brazylijskimi. Może właśnie o ten puls chodzi. Bo muzyka brazylijska ma taki puls, nie metronomiczny, nie da się go wyrównać – np. komputerowo, bo straci swój koloryt. Tak samo jest ze swingiem. To pewien rodzaj nierówności, którego nie da się wyuczyć. Dla mnie to jest kosmos.

BC: Była Pani w Brazylii?

DM: Nie, ale pamiętam jak przyjechał do nas pewien Brazylijczyk. Nagrywaliśmy wtedy płytę „Caminho” i on zaproponował nam rytm na jednym ze swoich bębenków. Popatrzyłam wtedy na Marka Napiórkowskiego (z którym razem pracowaliśmy nad płytą) i powiedziałam – „Ale przecież to nierówno brzmi” a w duchu pomyślałam: „Zapłaciliśmy komuś za bilet z Brazylii po to, żeby nie było równo???” Wtedy on zaproponował, że dogra nam kolejny ślad na innym instrumencie i kolejny, na jeszcze innym. Okazało się, że na końcu wszystko złożyło się w spójną całość. Mój kolega mówi na to „kula” – bo dźwięki zaczęły się „kulać”, zaczęły sunąć i płynąć. To jest dla mnie rzecz zupełnie niepojęta – to właśnie taki rodzaj pulsacji, którego my tutaj, żyjąc w Polsce, nie jesteśmy w stanie się nauczyć. My możemy to lubić, albo nie, ale nigdy nie będziemy brzmieć jak oni, ogniście!

BC: Sądzi Pani, że to kwestia genów?

DM: Pewnie tak, ale przede wszystkim trzeba się tam wychowywać, dorastać wśród tych rytmów.

Fot. Honorata Karapuda / Universal Music Polska
Fot. Honorata Karapuda / Universal Music Polska

O RYTUAŁACH

BC: Czy traktuje Pani swoje piosenki, jako rodzaj opowieści, w których chce Pani coś przekazać?

DM: Piosenka nie zawsze musi być opowieścią, czasem może być luźnym zbiorem myśli lub zapisem pewnych uczuć. Gdy sama piszę, to poddaję się nurtowi myśli, zaczynam frazą, która mi się podoba i czekam aż mnie dokądś zaprowadzi. Różnie z tym bywa, czasem prowadzi donikąd, czasem w trakcie pracy wyłania się zakończenie, wtedy dopowiadam cały środek, a czasem wszystko samo się pisze, tak jak przy piosence „Pragnę być jeziorem”, której słowa i muzyka po prostu do mnie przyszły, prawie na mnie spłynęły. To było bardzo naturalne  –  usiadałam i po kilku pierwszych dźwiękach zaczęły pojawiać się następne, słowa także. Ale często jest tak, że całość idzie do kosza i kolejne wersje również.

BC: Komponuje Pani przy fortepianie?

DM: Przy pianinie, albo z Markiem i jego gitarą. Wtedy to jeszcze inaczej wygląda, bo są dwie osoby – on coś gra, ja nucę; Marek odpowiada za linię harmoniczną, ja za melodyczną. Jednocześnie gramy, próbujemy, sprawdzamy, szukamy. To taki twórczy rodzaj wspólnej improwizacji.

BC: Ma Pani jakieś rytuały związane z tworzeniem piosenek?

DM: W zasadzie nie. Nie mam żadnych rytuałów – nie parzę specjalnej herbaty ani nie zapalam świec (śmiech). Wydaje mi się, że gdy byłam młodsza, to potrzebowałam totalnej samotności i ciszy– wtedy nie mogło być nikogo w domu, bardzo krępowała mnie obecność rodziców. Do dzisiaj potrzebuję przestrzeni i spokoju, by tworzyć. Co do rytuałów, to nie sądzę, aby pomagały. Ja staram się nie siedzieć nad jedną rzeczą zbyt długo, robię przerwy – idę się przewietrzyć, albo zaparzyć herbatę, potem wracam i sprawdzam, co napisałam, i zwykle mówię sobie – „Nie, to jednak jest bardzo źle.” Tak też się zdarza. Wtedy warto zrobić sobie wolne do końca dnia.

BC: A pracuje Pani systematycznie czy spontanicznie?

DM: Raczej spontanicznie, ale to jest zawsze połączone z bardzo konkretną potrzebą. Jak będę miała następną płytę do nagrania i jak już naprawdę przycisną mnie terminy, to wtedy się za to zabiorę. (śmiech)

O CZASIE WOLNYM

BC: A jak Pani odpoczywa?

DM: Relaksuje mnie cisza. Lubię wyjazdy za miasto i słuchanie śpiewu ptaków. Odpoczywam, czytając książki na werandzie, nawet jak pada deszcz.

BC: A jakie książki Pani wtedy czyta?

DM: Przeróżne tak naprawdę, ale akurat ostatnio byli to polscy autorzy – np. ”Morfina” Szczepana Twardocha i „Lubiewo” Michała Witkowskiego. Nadrabiam też zaległości z klasyki światowej literatury, np. „Czarodziejska Góra” Tomasza Manna, bo co ciekawe, najpierw przeczytałam „Castorpa” Pawła Huelle, a potem właśnie „Czarodziejską Górę”, która była inspiracją gdańskiego autora.

BC: Wybiera Pani książki fabularne?

DM: Właściwie tak, właśnie czytam „Cień góry” Gregory’ego Davida Robertsa, drugą część awanturniczej „Shantaram”. Ale lubię też książki-przewodniki, najlepiej takie po życiu. Co prawda ich nie da się czytać za długo, trzeba sobie dozować po dwie strony, bo to są książki, które wymagają skupienia i zmuszają do przemyśleń. Ostatnio – razem z Markiem – czytamy książki pana, który był psychiatrą i nazywał się David  R. Hawkins. Ten światowej sławy autor zauważył, że niektóre zjawiska mają na nas dobry, a niektóre zły wpływ. Możemy to sprawdzić testem mięśnia – czy dany mięsień staje się silniejszy czy słabszy w danej sytuacji. Podobno w ten sposób możemy nawet poznać czy ktoś nas okłamuje – po prostu nasze mięśnie słabną w zetknięciu z ewidentnym kłamstwem. Wiem, że brzmi to niezwykle, ale warto poczytać, aby zrozumieć, jak działa ten mechanizm.

BC: Lubi Pani czytać, a marzyć?

DM: Marzę czasem, ale nie nałogowo (śmiech). Mam marzenia, którymi nie dzielę się ze wszystkimi. Jednak przede wszystkim cieszę się tym, co jest. Nie muszę sobie wymyślać odległych celów, do których muszę dążyć, a jak ich nie osiągnę, to pogrążam się w żalu. Robię swoje i jest dobrze.

BC: Czego można Pani życzyć u progu nowego roku?

DM: Na pewno koncertów z projektem „Piano.pl”, one są teraz dla mnie najważniejsze! A oprócz tego klasycznie: zdrowia i szczęścia!

BC: W takim razie zdrowia, szczęścia i wielu świetnych koncertów!